Możesz się rozczarować. Prawdziwy spektakl zaczyna się nagle, bez żadnej zapowiedzi.
O tym, że jest zorza, znajomi powiedzieli mi w środku nocy. Trzeba wychodzić! Szybko ubieram płaszcz na piżamę i w całym tym pośpiechu staram się nie zapomnieć statywu i własnego mózgu. Czapka, szalik, biegiem na dwór i…
Nie widać nic. Niebo jest zupełnie czarne. Kolega próbuje mi wmówić, że ta ledwo widoczna chmura na północy to zorza właśnie. Obdarzam go współczującym spojrzeniem, bo przecież takie zorze mogę sobie oglądać w Wałbrzychu, a nie na kole podbiegunowym. Serio, to tyle? Szkoda czasu, wracam do łóżka…
I nagle BAM.
Coś, co dwie minuty temu wyglądało jak chmura, zaczęło świecić coraz jaśniej i już dobrze widzę, że jest zielone. Nagle jest już prawie dokładnie nad nami i zaczyna falować, błyskać różnymi kolorami. Tworzy na niebie tak piękne wzory, których nie mógł wymyślić żaden malarz i których na pewno nie widział Szopen, bo jego muzyka byłaby wtedy zupełnie inna. Zielone niteczki skaczą, łączą się ze sobą i zupełnie nagle uspokajają. Po chwili zorza jest już niewidoczna gołym okiem. Spektakl dobiega końca.
Dobrze, że nie mam sztucznej szczęki, bo mogła mi wtedy wypaść z wrażenia.
Styl na “idziemy oglądać zorzę”, czyli brak stylu.
Tak było, gdy widziałam ją po raz pierwszy. Gdy zorza jest piękna i intensywna, nie chce się nawet mocować aparatu na statywie. Dużo lepiej jest chłonąć to zjawisko ze świadomością, że w każdej sekundzie może się skończyć i nie wrócić. Zorze są trochę jak jedzenie krówek. Jesz je, smakują Ci i ogólnie jest okej, ale tylko co jakiś czas, bardzo rzadko, trafiasz na idealnie wyważoną: z zewnątrz kruchą, w środku delikatnie ciągnącą. Masz nadzieję, że wspaniały moment konsumpcji potrwa wieczność, ale po chwili krówka rozpływa się i już jej nie ma.
PS: Nie martwcie się, zorza to jedyny moment, gdy wpuszczam na tego bloga neonową zieleń. Chyba mi wybaczycie, prawda?
// Podoba Ci się tu? Możesz być na bieżąco z nowościami dzięki fejsowi, bloglovin, instagramowi i snapowi @joulenka. //