Moja droga do minimalizmu.
Mam siedem, może osiem lat. Z jakiejś okazji, Święta albo urodziny, dostaję od mamy torebkę. Malutką, w kolorze groszkowym. Ma dwa paski do noszenia w ręce.
Niby wszystko jest w porządku, ale jakoś nie cieszę się z tego prezentu ani trochę. Trzymam torebkę i przyglądam się jej uważnie. Badam fakturę materiału. Lubię ten uroczo zielony kolor, coś mi jednak nie pasuje. Po prostu wiem, że nie będę jej nosić. Jestem tego pewna. Przykro mi, bo mama starała się znaleźć fajny prezent, a ja nie jestem za to wystarczająco wdzięczna. Może nawet po kryjomu płaczę z tego dziwnego powodu.
Gimnazjum. Marzę o pierwszym poważnym aparacie. Nie rozumiem, czemu mój wybranek w internecie jest opisywany jako “amatorska lustrzanka cyfrowa”. Przecież ma tyle guzików! Wzdycham do cudzych zdjęć, plastyki, kadrów. Zakładam notes i rysuję w nim kompozycje, które planuję uwiecznić w przyszłości. Po miesiącach negocjacji zawieram z mamą układ – mam odłożyć połowę kwoty, ona dorzuci resztę. Kupujemy aparat, o ile na koniec szkoły dorobię się czerwonego paska na takim-jednym-bardzo-ważnym skrawku papieru. Odkładam więc skrzętnie każdy grosz, który dostaję z kieszonkowego. Przez pół roku nie wydaję nawet złotówki w szkolnym sklepiku. Ani jednej złotówki! W specjalnym misiu-skarbonce z napisem “aparat” po pół roku znajduje się paręset złotych. Wciąż mniej niż połowa kwoty, co wcale nie rokuje dobrze.
Rozdanie świadectw. Jest pasek. To co, jedziemy po aparat? – rzuca mama tuż po zakończeniu uroczystości. Że coo, że jaak, że juuuż?! – ze zdziwienia i ogromnej radości mam problem z wysławianiem. Wyobraź sobie, że czekasz na coś najbardziej na świecie i spodziewasz się, że kiedyś to się zdarzy. I nagle odległe kiedyś zamienia się w teraz. Tego samego dnia jedziemy do sklepu i dostaję swój wymarzony aparat. Mama płaci. Za całość.
Wakacje dwa lata temu, jesteśmy w Toskanii. Idziemy chodnikiem, takim zupełnie zwykłym, naokoło nas nic malowniczego. Ot, normalna miejscowość, wcale nie stara, nie pozłacana i nie do podziwiania. Tak, takie też istnieją, nawet we Włoszech. I ja w tym niczym ciekawym nagle uświadamiam sobie, że jestem ogromnie szczęśliwa. Po prostu. Bo jest ciepło, ale jeszcze nie za bardzo. Bo jest ranek i na ten dzień zaplanowaliśmy zwiedzanie nowych miejsc. Bo idziemy sobie po misiowemu łapka w łapkę i nagle orientuję się, że ta druga łapka to właściwa łapka. Nie wiem, skąd to oświecenie. Być może z braku argumentów przeciw. Teraz zwyczajnie to czuję, mocno mocno, najmocniej na świecie.
- Kasię z Simplicite – bo to lektura Twoich postów wpłynęła na przywołanie takich a nie innych wspomnień.
- Anię z I love gooseberry – żeby ułatwić Ci powrót do blogowania. Z pewnością masz wiele ciekawych wspomnień, nie tylko tych z podróży.