Ja powiedziałam “dzień dobry”.
To historia prawdziwa, trochę ku przestrodze, ale trochę bardziej ku zastanowieniu.
Jestem w Meksyku. Przyjechałam na konferencję, ale że na miejsce przybyłam parę dni wcześniej, korzystam z uroków otoczenia.
Pewnego razu postanawiam wybrać się do miejscowości o wdzięcznej nazwie Tequila. Miejscowość ta słynie, a jakże, z licznych destylarni tequili. Ja jednak gdy tylko pojęłam, że alkohole ciężkie nie muszą być synonimem dorosłości, odpuściłam sobie wątpliwą przyjemność sączenia tych trunków, co za tym idzie – zdecydowałam się pominąć destylarnię w moim planie wycieczki. W przewodniku wypatrzyłam za to wodospady, które są inną z tamtejszych atrakcji.
Z rana wsiadam więc w bus do Tequili, od razu poznając innych turystów. Ci idą na wulkan, więc rozdzielamy się od razu po wyjściu z autobusu. Na odchodne ostrzegają mnie, że mam chować aparat, bo to nic, że stary i słabe zdjęcia robi, przecież tutejsi ludzie biedni i takie bogactwa na wierzchu mogą ich kusić. Że telefon też mam chować i ogólnie powinnam wyglądać najbiedniej jak umiem. I że najlepiej powinnam sobie znaleźć inną grupkę turystów i za wszelką cenę próbować się do nich przylepić, tak jak wcześniej do tych.
Ja, wystraszona zaleceniami i roztrzęsiona jak ostatni jesienny listek na wietrze, postanowiłam posłuchać tych rad.
Idę więc w stronę wodospadów, ale nigdzie ani śladu jakiegokolwiek innego turysty. Ani mi się jednak widzi rezygnować przez to z celu! Postanawiam tylko być trochę bardziej ostrożna. Powoli wychodzę z miasteczka i widać, że otoczenie staje się coraz biedniejsze: droga to już nie kostka, tylko klepisko. Słychać kury, czuć konie, a z nieba leje się żar. Umówiłam się sama ze sobą, że w tę stronę nie robię zdjęć, tylko badam teren, i że wyciągnę aparat w drodze powrotnej. Jakoś w tym momencie stwierdziłam też, że każdemu napotkanemu człowiekowi będę mówić “buenas tardes”, czyli dzień dobry, bo to jedyne co mogę zrobić, by zyskać sobie sympatię tubylców.
Za miastem droga zamienia się w dróżkę. Po obu stronach ciągną się plantacje agawy, a ja idę dalej, do przodu. W pewnym momencie moja dróżka zamienia się w ścieżynkę, a ta z kolei w kamieniste, w połowie wyschnięte koryto rzeki. Mapa wskazuje już cel, słyszę nawet szum wodospadu, ale miejsce jest zbyt zarośnięte, żeby móc cokolwiek zobaczyć. Postanawiam więc cofnąć się i znaleźć inną drogę.
Wracam. Koryto zamienia się w ścieżynkę, ścieżynka w dróżkę, a dróżka w drogę. Tak jak sobie obiecałam, w drodze powrotnej robię zdjęcia – zakładam więc aparat na szyję, a w ręce trzymam telefon. Dobrze mi tu samej!
W pewnym momencie dostrzegam duży samochód terenowy, który stoi na środku drogi. Niepokoję się, bo na tym pustkowiu nie powinno być żadnych ludzi. Z przodu samochodu stoi groźnie wyglądający, umięśniony tubylec, który złowrogo spogląda w moją stronę. Rzucam swoje “buenas tardes” jako jedyny sposób obrony, list pojednania. Pan uprzejmie odpowiada, jednak wciąż patrzy na mnie podejrzliwym wzrokiem.
Mijam samochód i widzę zarys postaci krzątającej się za autem. Nawykowo rzucam “buenas tardes” i wtedy dostrzegam ich. Siedzą na strawie, patrzą w moim kierunku, a w rękach błyskają im ostrza maczet.
Co zrobiłybyście na moim miejscu?
Cieszę się, że nie podzieliłam się z Wami tą historią w dniu zdarzenia. Wtedy moje myśli brzmiały mniej więcej “rzucam fotografię”, “cieszę się, że dalej mogę do Was pisać” i “nigdy więcej nie będę udawać Cejrowskiego”. Zwróćcie uwagę na to, że w tej historii podzieliłam się swoimi emocjami. Gdyby jednak obrać z nich to opowiadanie i podeprzeć zdarzenia faktami, nagle… przestałoby być straszne.
Pozwólcie, że wytłumaczę.
Panowie z maczetami pracowali na polach agawy. Maczety to ich narzędzie pracy i ostrzyli je, żeby przygotować się do drugiej zmiany po obiadowej porze. To nie zabójcy, którzy czekają na turystkę z aparatem i – o zgrozo – chińskim smartfonem.
Opowiadanie wyżej zawiera myśli osoby, której wielokrotne ostrzeżenia zrobiły wodę z mózgu. To zadziwiające, jak bardzo opinie czy sugestie innych mogą wpłynąć na nasze postrzeganie rzeczywistości. Aż mi wstyd, że wtedy pomyślałam o tych mężczyznach jako o mafii polującej na ofiarę. To takie cliché godne hollywoodzkiego filmu, które nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Ani razu nie spotkałam się w tym kraju z wrogim zachowaniem. Wszyscy są niesamowicie pomocni i uśmiechnięci, nawet gdy nie możemy się dogadać. Jak mogłam, no jak? :)
Owszem, odrobina strachu jest wskazana. Nie ma nic złego w mówieniu “uważaj na siebie”, zwłaszcza że Meksyk w ostatnich miesiącach robi się coraz bardziej niebezpieczny. Porwania są na porządku dziennym – wiele osób, z którymi rozmawiałam, miało jakąś porwaną dla okupu koleżankę. Bez sensu jednak zakładać, że każdy napotkany człowiek to potencjalny złoczyńca. Nieprzyjemne sytuacje mogą zdarzyć się nie tylko w samotnej podróży, mogą zdarzyć się nawet pod domem.
Grunt, żeby za bardzo nie kusić losu. W tamtym momencie poczułam, że trochę przegięłam: nie dość, że byłam sama, to jeszcze szłam do zupełnej dziczy, która wcale nie była popularną atrakcją turystyczną. Cieszę się, że moja nauczka była bezbolesna i mogę podzielić się nią z Wami.
Jeśli zastanawiacie się, co złego może stać się Wam w samotnej podróży – najbardziej prawdopodobny jest właśnie strach; często bezpodstawny, ale za to dogłębnie paraliżujący.
Dlatego być może warto przygotować sobie scenariusz odpowiadający na pytanie “co zrobię, gdy spotkam siedmiu mężczyzn ostrzących maczety?”
/ Zostańmy w kontakcie – zapraszam na facebooka, bloglovin, instagram i snapa @joulenka /