Gdy znika się z bloga na ponad pół roku, wypada po fakcie wyjaśnić, co się działo. Pod koniec 2021 zostałam mamą po raz drugi. To był już drugi dobry poród. Historię mojego pierwszego dobrego porodu opisywałam tutaj. I ten drugi też opiszę. To są jedne z najintymniejszych treści na tym blogu. Dzielę się nimi, bo wierzę, że podane dalej mogą robić dobro.
Ten drugi poród był zupełnie inny niż pierwszy. Był równie dobry, ale podejrzanie krótki i EPICKO bezbolesny.
Jednak zanim go opiszę, muszę powiedzieć parę słów o ciąży. Bo ta ciąża była dla mnie cholernie wymagająca. Nie mogę ominąć tej części, bo ona ma ogromny wpływ na sam poród. Szłam do niego ze sporym bagażem trudnych doświadczeń.
Spisuję to, bo może ktoś właśnie potrzebuje przypomnienia, że nawet z najgorszych sytuacji w końcu się wychodzi. Days are long, but years are short (dni są długie, ale lata szybko mijają) – to powiedzenie, które zawsze bardzo mnie koi w sprawach macierzyństwa.
CIĄŻĄ
W kwietniu 2021 całym stadem zachorowaliśmy na koronę. Na szczęście jeszcze nie wiedziałam, że jestem w ciąży – to na pewno dołożyłoby sporo stresu.
Gdy po kwarantannie zrobiłam test ciążowy, bardzo się ucieszyłam. Marzyłam o dzieciach z niedużą różnicą wieku! Natychmiast przeplanowałam cały rok. Z doświadczeń pierwszej ciąży zapamiętałam, że pierwszy trymestr to mdłości, w drugim jest energia, a trzeci to ciągła zgaga. Tym razem postanowiłam nie walczyć z tymi przypadłościami: oczyściłam kalendarz z większych obowiązków na pierwszy i trzeci trymestr, a zostawiłam sobie czas na pracę w drugim.
Później okazało się, że to wciąż były optymistyczne założenia…
Przez cały maj, czerwiec i lipiec czułam, jak powikłania pocovidowe zlewają się w jedno z dolegliwościami pierwszego trymestru. Zmęczenie było nie do opisania. Byłam w stanie skupić się na godzinę, a potem potrzebowałam drzemki. Temu wszystkiemu towarzyszyły niesamowite mdłości i wybiórczość żywieniowa. Byłam głodna co dwie godziny, a jednocześnie nigdy nie wiedziałam, na co będę mieć ochotę, a co mnie odrzuci. Przez to nasz dom zamienił się w sklep – Szymon kupował na oślep różne rzeczy, które akurat mogłyby mi pasować. A ja nie byłam w stanie nawet otwierać lodówki ani zmywarki – te zapachy nagle stały się tak silne i tak odrzucające! Na szczęście miałam wielkie wsparcie Szymka. Już po pierwszej ciąży wiedział, że to nie lenistwo ani blef. Że wcale nie udaję odruchu wymiotnego na widok jedzenia, które mi nie pasuje. Ciężki to był czas.
W czerwcu wykonałam standardowe w ciąży badanie – krzywą cukrową. Trzeba robić je na czczo (to pierwszy element złego samopoczucia), wypić gęsty roztwór glukozy, a potem jeszcze przetrwać dwie godziny bez jedzenia. Moje wyniki były odrobinę poza normą. Diabetolog nie pozostawił tu jednak żadnych wątpliwości:
– Ma Pani cukrzycę ciążową. W pierwszym trymestrze cukrzyca może spowodować trwałe uszkodzenia płodu, w drugim – nieprawidłowy rozwój serca i płuc, a w trzecim zbyt wysoką wagę urodzeniową.
– lekarz zbombardował mnie tymi informacjami już na początku rozmowy. Przeraziłam się. No bo do tej pory po prostu czułam się źle, tak bywa. Ale cukrzyca? Zagrożenia dla dziecka? Konieczność wkłuć siedem razy dziennie, być może nawet wizja przyjmowania insuliny? Do tego jeszcze straciłam szansę na poród w domu, bo cukrzyca jest przeciwwskazaniem. Mogłam rodzić tylko szpitalu i to stale podpięta pod KTG.
W tamtym momencie przeżywałam coś, co można nazwać żałobą po zdrowej ciąży. Bo jakie jest wyobrażenie ciąży w społeczeństwie? Raczej widzi się promieniejącą, pełną energii, zdrową kobietę. Wtedy już wiedziałam, że nawet po ustaniu mdłości, nawet w “złotym drugim trymestrze” – to nie będę ja.
Dopiero później dowiedziałam się, że cukrzyca jest dość popularną ciążową przypadłością. W moim przypadku wystarczyło pilnować diety, żeby cukry były w normie. Ale co się nastresowałam przez tego straszącego lekarza to moje.
W sierpniu, w pewien poniedziałkowy poranek moja niespełna dwulatka chcąc się przytulić… skoczyła mi na brzuch. W miejsce przyczepu łożyska. Zabolało trochę jakby za mocno.
Wpadłam w lekką panikę. Umówiłam wizytę u przypadkowego lekarza, który akurat miał termin na zaraz. Liczyłam na to, że obejrzy dziecko i mnie uspokoi.
Lekarz jednak zobaczył w łożysku szczelinę. Podejrzewał, że być może się odkleja. Wypisał skierowanie do szpitala. Ups, nie tak to miało wyglądać…
To był najstraszniejszy moment całej ciąży. Od półtora miesiąca czułam już ruchy tego dziecka. Znałam jego płeć. Wyobrażałam sobie relację obu córek. Byliśmy na etapie szukania domu i chcieliśmy urządzać im wspólny pokój. To było tak abstrakcyjne, że przez ten jeden domowy wypadek mogliśmy to wszystko stracić. Z jednej strony powtarzałam w głowie słowa lekarza, że takie szczeliny w łożysku mogą być fizjologiczne, że może ona już była tam wcześniej. Że nie widzi zakrzepów, że serce bije. Z drugiej strony był 22 tydzień ciąży i wiedziałam, że takich dzieci się jeszcze nawet nie ratuje… Dlatego mimowolnie przygotowywałam się na najgorsze.
Na szczęście skończyło się na parodniowej szpitalnej obserwacji i lekach. Od tej pory do końca ciąży byłam już na zwolnieniu. Faktycznie tego potrzebowałam, bo było ze mną krucho. Przez te parę dni w szpitalu uruchomiłam w głowie jakieś procesy obronne, zupełnie zdystansowałam się do tej ciąży. Po takim rollercoasterze emocji nie dało się tak po prostu wrócić do normalności. To wszystko, co zadziało się w mojej głowie, po prostu mnie zgniotło.
Dlatego we wrześniu postawiłam na zadbanie o siebie i odpoczynek. Umówiłam się do fryzjera, do fizjoterapeutki, na akupunkturę. Przez dwa tygodnie było coraz lepiej, a potem – zupełnie bez zapowiedzi – miednica przy chodzeniu zaczęła sprawiać ogromny ból. OGROMNY. Każdy krok to było wyzwanie. Pod koniec września wyjechaliśmy rodzinnie na weekend i nie byłam w stanie przejść więcej niż kilkadziesiąt metrów bez odpoczynku na ławce. Czułam jakbym zaraz miała się po prostu rozpaść i urodzić.
Po paru tygodniach fizjoterapeutka wyprowadziła mnie z bóli ćwiczeniami. Odetchnęłam. Zaczynałam nawet powoli czuć ekscytację i znów nieśmiało wyobrażać sobie, że wszystko będzie dobrze. Jakoś w tym czasie skończyły się te najbardziej uciążliwe mdłości i powoli na pytanie “Jak się czujesz?” zaczęłam odpowiadać, że w końcu w tej ciąży czuję się prawie dobrze! Zaczęłam czuć syndrom wicia gniazda i miałam krystalicznie wysprzątany dom.
Jeszcze gdzieś we wrześniu zaczęłam czuć pierwsze skurcze macicy. Nie były raczej bolesne – po prostu czułam, że brzuch twardnieje. Mówi się, że to całkiem normalne, że macica w ten sposób przygotowuje się do porodu.
Jednak skurcze zaczęły się robić coraz częstsze, a lekarz prowadzący stwierdził, że szyjka macicy jest bardzo krótka. Zasugerował, że gdy przekroczę konkretną liczbę skurczy dziennie, powinnam wstawić się w szpitalu.
Ileż ja potem o tym czytałam, że ponoć długość szyjki jest niemiarodajna, że różnie to wygląda o różnych kobiet. Miałam do siebie nawet pretensje, że wybrałam prywatne prowadzenie ciąży i bardzo skrupulatnego lekarza. W moim odczuciu bywał nadgorliwy. Bo ja w głowie czarowałam sobie, że już wszystko jest dobrze.
Dzień, kiedy czułam się całkiem ok – Sukienka Swobodna to całkiem dobra sukienka ciążowa na lato! Nawet przerobiona w ten sposób udowadnia, że ma całkiem sporą pojemność ;)
Pewnego październikowego dnia odszedł mi czop śluzowy – czyli “korek”, który zamyka szyjkę i odchodzi na jakiś czas przed porodem. Skurcze, krótka szyjka, czop… ups. Wtedy już nie miałam wątpliwości – lekarz prowadzący słusznie alarmował. Czas jechać do szpitala.
W szpitalu podejrzewano, że może zaczynać się przedwczesny poród. A byłam wtedy w 29 tygodniu, czyli ponad dwa miesiące przed terminem! Dlatego dostałam hormony i sterydy przyspieszające rozwój płuc na wypadek, gdyby faktycznie dziecko miało się już urodzić. Przez ponad tydzień dostawałam dożylnie antybiotyk, by powstrzymać infekcję, którą wykazało badanie krwi. A na deser założono mi pessar – czyli silikonowe kółeczko, które ściska szyjkę macicy i tym samym zapobiega jej skracaniu. Zaczęły też powtarzać się niezbyt budujące hasła: ciąża zagrożona, ciąża wysokiego ryzyka…
Po dwóch tygodniach, już w listopadzie, wypuszczono mnie do domu. Od tej pory weszłam w tryb bardzo oszczędzający, całe popołudnia leżałam. Każde zgięcie, każde pochylenie wywoływało skurcze. Byłam obolała. Byłam zmęczona. Robiłam absolutne minimum – z aktywności ruchowej zostały mi tylko ćwiczenia na leżąco od fizjoterapeutki. Byle dociągnąć do grudnia – miałam nadzieję, że jeśli znów będę rodzić wcześniaka, to chociaż nie będzie to młodszy wcześniak niż moja pierworodna.
W listopadzie zaczęłam trochę więcej myśleć o porodzie. Od razu gdy okazało się, że przez cukrzycę poród domowy znów nie wchodzi w grę, skontaktowałam się z położną, z którą już rodziłam. Asia przyjmowała mój pierwszy poród w oleśnickim szpitalu. Tym razem, gdy powiedziała mi, że zmienia szpital i szykuje się w końcu fajne miejsce do porodów we Wrocławiu, postanowiłam pójść za człowiekiem, a nie za budynkiem.
Mimo trudnych ciążowych przejść ciągle miałam cichutką nadzieję, że doświadczę dobrego porodu. Tylko czasem już trudno mi było w to wierzyć. Znając moje szczęście z tej ciąży (większość z tych zdarzeń/przypadłości miała losowy charakter) ułożyłam sobie w głowie, że nawet jeśli skończy się na cesarce, to i tak zbiję sobie pionę. Że to nie byłaby przegrana, tylko zwieńczenie cholernie trudnych miesięcy. Wizja porodu z ingerencjami medycznymi była o tyle realna, że pessar mogłam mieć ściągnięty dopiero w 37 tygodniu, a przez cukrzycę poleca się wstawić do szpitala na wywoływanie w 39 tygodniu. Moje okienko na niezmedykalizowany poród było więc dość wąskie. Wolałam na wszelki wypadek oswoić różne scenariusze.
Mimo wszystko zapadła ostateczna decyzja – chcę rodzić z Asią na Brochowie, w nowo powstałej Sali Porodów Naturalnych. Po drodze było trochę stresujących niepewności, czy z moimi zdrowotnymi perypetiami będę w ogóle dopuszczona do porodu w tej sali. Ostatecznie dostałam wpis w karcie ciąży od przemiłego ordynatora, że kwalifikuje mnie do porodu. Co za ulga!
Ostatnie tygodnie ciąży – miałam niesamowitego powera do organizowania zabaw plastycznych starszej! Prawie codziennie było malowanie albo masa solna. Od razu mówię – puzzle z masy solnej to nietrafiony pomysł;)
Jak wyglądały pozostałe przygotowania do dobrego porodu? Codziennie od listopada zasypiałam słuchając afirmacji porodowych i relaksujących nagrań. “Moje ciało wie jak urodzić”. No pewnie że wie. I tak co wieczór.
Przygotowałam dwie playlisty porodowe – jedną ze spokojna muzyką, drugą z energetyzującą. To nie były przypadkowe piosenki – każda z nich kojarzyła mi się dobrze. Na energetyzującą listę wrzuciłam sporą dawkę rozweselaczy – chciałam słuchać jej na skurczach partych, więc było tam sporo nawiązań do bycia niepowstrzymanym. Na przykład “Unstoppable” Sii, “Don’t stop me now” i “Under pressure” Queenu.
Napisałam oddzielny plan porodu dla męża, taki na zasadzie – “mów mi, że jestem strong baba albo że jestem mocarzem” (to nasze wewnętrzne żarciki, tak często mówiła nasza dwulatka). Bo jednak nie ukrywajmy, mój pierwszy – przedwczesny – poród mocno nas zaskoczył. Oboje byliśmy nieco zestresowani. Chciałam, żeby tym razem było jeszcze bardziej po naszemu, czyli na luzie i zabawnie.
A to niespodzianka! Nadszedł wyczekiwany grudzień. Dalej byłam w ciąży i co więcej, było dość stabilnie! Codziennie odczuwałam skurcze, ale miałam więcej energii niż przez całą ciążę. Znów byłam dobrej myśli!
Koszula do porodu, którą szyłam dobre cztery miesiące – po maksymalnie pół godziny dziennie, bo kręgosłup na więcej nie pozwalał. To przeróbka Sukienki Swobodnej – z łuską i bez zaszewki, za to z dzianiny!
Z tymi skurczami miałam tylko jeden problem. Jako że odczuwałam je od połowy ciąży, nie miałam pojęcia, jak stwierdzę, że SIĘ ZACZĘŁO. Bo ja od tego września co parę dni miałam całkiem mocne przeświadczenie, że rodzę. Ciało wysyłało mi sporo sprzecznych sygnałów.
Grudzień przyniósł kilka fałszywych alarmów. 23 grudnia byłam już niemal pewna, że coś się rozkręca, bo przez pełną dobę miałam skurcze co dziesięć minut. Jednak o 4:00 nad ranem w Wigilię skurcze się wyciszyły. NO SUPER, czyli to jednak nie ja będę rodzić małego Jezuska!
Nie dość, że w Wigilię była cisza, to w Boże Narodzenie też była cisza. Przez parę dni nie miałam ani jednego skurczu. Cholera, a co jeśli jednak urodzę w połowie stycznia, po tygodniu wywoływania w szpitalu?
Z perspektywy czasu wiem, że to była cisza przed burzą…
PORÓD
29 grudnia poślizgnęłam się na lodzie i, a jakże, upadam na brzuch.
O nie, tylko nie teraz. To już przecież końcówka! Płacz. Pieprzyć tę cukrzycę ciążową, dajcie mi colę, muszę poczuć ruchy. Wypijam niemal duszkiem dwie szklanki tego ulepku. Jest. Dzidzia dostała cukrowy strzał i wyraźnie czuję – rusza się. Już nieco spokojniejsza dzwonię do położnej i wspólnie ustalamy, żeby przez dzień bacznie monitorować ruchy, a po południu pójść na kontrolę lekarską, którą szczęśliwie miałam umówioną właśnie na ten dzień.
Idę na badania. Upadek nie spowodował powikłań, ale zdaniem lekarki cukrzyca zaczęła wpływać już na łożysko – wygląda na stare podczas USG. Dostaję skierowanie na natychmiastowe wywołanie. Podczas rozmowy błagam, żeby lekarka dała mi jeszcze kilka dni w domu. Wizja ponownego wylądowania na patologii ciąży po prostu mnie paraliżuje. Czy w końcu coś mogłoby zacząć dziać się po mojej myśli?! Lekarka godzi się, chociaż zdecydowanie każe stawić się w szpitalu za maksymalnie 4 dni. Zaleca domowe sposoby na wywołanie porodu.
Jej sposoby na szczęście szybko zaczynają działać. Już od tego wieczora, 29/30 grudnia, znów czuję spięcia brzucha. Nie przejmuję się tym szczególnie, bo są dokładnie tym samym, co czułam od połowy ciąży. Włączam sobie serial i przysypiam.
Przebudzam się o 1:30 i coś mnie popycha, żeby zacząć mierzyć te skurcze. Co 6 minut, co 4, co 2:45… niby bardzo często, ale dalej czuję po prostu spięcie brzucha, nic mocniejszego.
Idę pod prysznic. Mąż w tym czasie dzwoni do położnej powiedzieć co się dzieje. Ona zaleca to samo, co aplikacja do mierzenia skurczy subtelnie sygnalizowała już czerwonym kolorem i toną wykrzykników – żeby jechać do szpitala.
Bardzo w to wszystko nie wierzę. Pamiętam przecież, jaką moc potrafią mieć skurcze porodowe. A ja po prostu czuję, że brzuch robi się twardy. CZUJĘ. To tyle. Nie zapisałabym tych spięć nigdzie na skali bólu.
Po moim prysznicu znów zdzwaniam się z położną. Ona jest już w drodze, a ja mówię, że nie czuję żebym rodziła, że po prysznicu mam już skurcze raczej co 5 minut (a te “prawdziwe porodowe” już ponoć nie zwalniają? Ponoć tym się różnią przepowiadające od porodowych..?). Asia jednak obstawia, żeby przyjechać chociażby na kontrolę.
No dobra. Punkt o 3:00 w nocy wyjeżdżamy, w aucie skurcze są co 7-10 minut. Aha, no nieźle. Zupełnie poważnie mówię mężowi, że powinniśmy zawrócić do domu. Czuję się trochę jakbym wszystkich oszukiwała.
Na Izbie Przyjęć mówię, że przyjechałam sprawdzić, czy nie rodzę, bo miałam w domu skurcze co mniej niż 3 minuty, a potem się trochę wyciszyły.
– Co 3 minuty? No to co tu sprawdzać, rodzi Pani!
Ehe, jasne. Zaraz mnie stąd wyproszą.
Ale na wszelki wypadek mówię już na wstępie, że chciałabym rodzić w Sali Porodów Naturalnych. Jako że na Brochowie są teraz w pewnym sensie dwie porodówki, trzeba to zaznaczyć przy przyjęciu. Bardzo miły lekarz przedstawia się, bada i stwierdza 4-5 cm rozwarcia. Sprawdza ułożenie dziecka i odsyła do porodu w Sali Porodów Naturalnych.
CO? IDĘ RODZIĆ?!
No fajnie, że wpuszczą mnie tam gdzie chciałam. Ale ja dalej czuję się jak oszust. Bo wtedy przy przyjęciu skurcze to mam co kilkanaście minut. Na Izbie Przyjęć był może jeden…
Jakoś między 4:00 a 5:00 trafiamy z mężem do niewielkiej, przytulnej salki. Tam czeka już na nas Asia. Siadam na łóżku. Czuję się raczej znużona niż rodząca. KTG zaczyna się pisać. Według wytycznych dotyczących cukrzycy ciążowej będę musiała być podpięta przez cały poród. Położna pyta, czy skurcze są już bardziej uciążliwe, bo słyszy, że trochę sapię. Mój mąż najdroższy zaczyna się śmiać i mówi, że sapię tak całą ciążę.
– Daj rękę, zrobimy wkłucie.
– Jeśli do wenflonu, to najlepiej tu – wyuczona pokazuję już, gdzie przy poprzednich pobytach w szpitalu dobrze lał się antybiotyk.
– Ale po co wenflon? Musimy po prostu pobrać krew.
W ty momencie zapala mi się w głowie lampka. Dociera do mnie, że jestem w terminie. Że zaraz zacznie się 39 tydzień. Że w danym momencie faktycznie nie ma żadnych wskazań, by ingerować w akcję tego niby-porodu. Czyli może jednak będzie mi dane urodzić tak jak chciałam?
Wciąż jednak za bardzo nie wierzę, że rodzę, więc nie chce mi się nawet wstawać z łóżka porodowego. Mąż siedzi obok, leci nasza spokojna playlista, gadamy, śmiejemy się i odpoczywamy. Jest zupełnie luźno, czuję się jak w domu. Mąż dostaje nawet kawkę!
Położna proponuje lewatywę, żeby wzmocnić skurcze. Pewnie, zróbmy, po co mi resztki świątecznej kapusty i grzybów w jelitach?
Po lewatywie KTG faktycznie rejestruje bardziej regularne skurcze.
– I co, czujesz je teraz jakoś mocniej?
Bardzo chciałabym odpowiedzieć, że tak, ale moja mina chyba wszystko mówi, bo Asia zaczyna się śmiać. Jak dla mnie w odczuciu nic się nie zmienia. Bardziej od miesięcy dokucza mi kość ogonowa niż te spięcia brzucha.
Położna sprawdza postęp “porodu”. Hola hola, uwaga, coś postępuje! Koło 6:00 mamy 7-8 cm rozwarcia. Coo? Już?! Śmieję się, że mam nadzieję, że w końcu poczuję, że rodzę, bo taki poród “za darmo” to jakby nie poród.
Moje prośby zostają wysłuchane. O 6:15 wstaję do łazienki i odchodzą mi wody. I po tym jakby ktoś przełączył porodowy pstryczek – w końcu czuję to wszystko, co pamiętam z pierwszego porodu.
Zaczyna się MOC. Nie wiem skąd przychodzi mi taki obraz, ale dla mnie te skurcze są jak jazda na dzikim koniu, którego można opanować tylko oddechem i bardzo subtelnymi ruchami miednicy. Dopiero teraz czuję, że może jednak warto podłączyć TENS i wziąć w ręce grzebienie, które pomogą uciskać przeciwbólowe punkty na dłoniach.
Chyba już do końca pierwszej fazy porodu stoję opierając się na łóżku i ujeżdżam te skurcze w głowie. Wchodzę na łóżko dopiero na kolejne badanie. Mamy już prawie pełne rozwarcie!
– JAK MOGĘ JEJ POMÓC? – pytam, bo staram się skupiać na tym, że dziecku jest ciężej niż mi.
– Po prostu przyjmij taką pozycję, żeby było Ci wygodnie.
Wybieram leżenie na boku. Dooobrze, w tej pozycji rodziłam też pierwsze dziecko, jest super.
Zaczynają się parte. Mąż włącza moją energetyczną playlistę. Zaczyna lecieć “Don’t stop me now” Queenu i śmiejemy się do siebie. Żarcik zastawiony na samą siebie zadziałał! Rejestruję pierwsze parę nut, później zupełnie już nie pamiętam muzyki.
Pierwszy skurcz party udaje mi się przeoddychać tak, jak uczyła mnie fizjoterapeutka uroginekologiczna. Potem już daję się ponieść żywiołowi. Dokładnie czuję jak dziecko schodzi coraz niżej. Niesamowite!
PIIIIIIĆ – wołam w każdej przerwie, ale skurcze są tak częste, że czasem mąż nie zdąży podać mi butelki wody. Dlatego po prostu zaczyna przykładać mi zwilżoną, zimną tetrę do ust. O rany, co za ulga!
– Jak dam znać, to nie przyj, tylko dmuchaj świeczki, ok? – pyta Asia między skurczami.
Jasne, dam radę.
A z kolei w skurczu:
– Teraz nie przyj!
JAK TO NIE PRZYJ, PRZECIEŻ TO SIĘ NIE DA!!!1!!1!1!1
Resztkami silnej woli dmucham te świeczki, czyli robię krótkie i szybkie wdechy i wydechy. Czuję delikatne pieczenie, ale przypominam sobie, że takie uczucie dają tkanki podczas rozciągania, że to nic złego i że nie mam się tego bać.
CO ZE MNIE WYSKOCZYŁO?! – to uczucie jest tak wyraźne, że aż zawołałam zdziwiona. Właśnie urodziła się główka! Skurcz czy dwa później, o 7:32, rodzi się cała reszta ciałka.
POŁÓG
Dostaję tego mojego wspaniale umorusanego mazią płodową, najsłodziej pachnącego bobasa na klatę. Co to za cudowne uczucie – nie zaznałam tego rodząc wcześniaka! Przytulamy się, w sumie nawet za bardzo nie zauważam, kiedy dokładnie rodzi się łożysko. Jakiś czas później sama przecinam pępowinę. Ale ekstra. Jest twardsza niż myślałam!
Mała zaczyna ssać pierś. Nie mogę powstrzymać łez, gdy mówię jej, że warto było dla niej przejść przez to wszystko. Przez tę cholernie trudną ciążę. Przez te wszystkie “proszę jeszcze pójść na badania X, bo przy objawach Y jest ryzyko Z”. Te wszystkie “jeszcze nie możemy wypuścić Pani do domu”. Przez wkłucia, ból, wymioty, antybiotyki, sterydy i hormony. Przez to tsunami lęku o jej zdrowie i życie. Jezu! Już po wszystkim!!! Mam poczucie, że teraz, przytulone, obie jesteśmy bezpieczne i stabilne. Dziecino, ja wiedziałam, że mimo wszystko Ty urodzisz się cała i zdrowa. Ależ w Tobie jest przekory! Jaka będziesz, gdy trochę podrośniesz?
Leżymy tak nierozdzielone nawet na moment przez dobre 1,5 godziny. Potem zamieniam się z mężem, który dostaje ją na kolejną godzinę. Na moment nawet zasypiają przytuleni. Mała oddychając uroczo popiskuje, zupełnie jak jakiś egotyczny ptaszek. Patrzę sobie na to leżąc obok i mam poczucie, że wszystko jest na swoim miejscu.
Po tym czasie mąż pomaga mi wziąć prysznic. Z porodu wyszłam cało – nie mam nawet najmniejszego pęknięcia. Dostałam dobry i delikatny dla ciała poród, o jakim bardzo nieśmiało marzyłam. Ale mimo wszystko czuję się osłabiona. Poza tym obkurczająca się macica nie daje spokoju. Cieszę się, że mąż może tu ze mną być.
Przenosimy się do pokoju poporodowego. Nie mam póki co żadnej współlokatorki, więc siadam na łóżku, a mąż rozpakowuje moje rzeczy. Nikt go nie wygania ani nie wyprasza, ale o 11:00 jest już tak zmęczony, że decyduje się wrócić do domu.
W szpitalu spędzamy z ptaszynką kolejne dwa dni. Tak, tylko dwa dni – po doświadczeniach porodu wcześniaczego cały czas miałam wrażenie, że zaraz ktoś przyjdzie mi oznajmić, że jednak coś jest źle. A tu nic. My obie zdrowe. Skurcze macicy sprawiają, że mam ochotę wymiotować z bólu, ale wiem, że za parę dni miną.
Wszyscy naokoło są pomocni. Uczestniczę w każdym badaniu, ważeniu czy nakłuciu małej, no chyba że akurat wybiorę pójście pod prysznic. Ufam, że jest w tym czasie w rękach dobrych położnych.
Sylwestrowe fajerwerki oglądamy jeszcze z piątego piętra szpitala, a 01.01 już jesteśmy w domu.
Podsumowując – nie wiem kiedy zaczął się mój poród. Jeśli liczyć pierwsze skurcze, to rodziłam cztery miesiące. Ale ból porodowy czułam od 6:15, a urodziłam o 7:32 po… 12 minutach skurczy partych.
W tym porodzie wszystko było takie… normalne i na luzie! Jak w oku cyklonu: szalenie dużo trudnych przeżyć naokoło, a w tym jednym miejscu, w tej jednej chwili wszystko jest dobre i spokojne.
Ten poród to poród naturalny. I nie chodzi mi o sposób przyjścia dziecka na świat. On po prostu był zupełnie zwykły, zupełnie niewymuszony. Ot, element codzienności.
Nie byłam jakoś przesadnie rozemocjonowana, a w pierwszym porodzie dużo się wzruszałam. Urodziłam w terminie dziecko o normalnej masie, a nie wcześniaka z hipotrofią. Nie miałam urazu krocza – przy wcześniaku było nacięcie. Wypuszczono mnie po dwóch dniach, a nie po 8. Moje emocje w połogu też nie były skrajne, nie miałam baby blues’a jak ostatnio. Za to w końcu, po 4 miesiącach leżenia na końcówce ciąży, poczułam wielki przypływ energii! Tłumaczę to tym, że mam wielkie wsparcie męża dogadane dużo przed porodem. Że po tej dupiastej ciąży życie z niemowlakiem to pestka. I że brak urazu krocza to po prostu NIEBO w czystej postaci.
Gdzie dokładnie jesteśmy teraz, gdy kończę pisać tę historię? Ptaszynka ma już sześć tygodni. Buba jest bardzo troskliwą starszą siostrą.
Czasem widzę je przytulone i się rozpływam. Innym razem obie są przeziębione i próbuję spać z nimi na rękach.
Czasem w trakcie robienia śniadania zdążę zrobić obiad i kompot. Innym razem jedzenie dowozi pan ubrany w pomarańczową kurtkę.
Bardzo pochłaniająca jest ta nowa rzeczywistość – albo dużo trudów, albo dużo radości. Nie ma nudy.
Powoli remontujemy kupiony w ciąży mały i bardzo stary domek. Dziewczyny faktycznie będą mieć wspólny pokój…
Chyba nie muszę mówić, że nie żałuję niczego i przeszłabym przez to wszystko jeszcze raz?
WSKAZÓWKI PRAKTYCZNE
Wierzę, że czytanie pozytywnych historii porodowych ma dobry wpływ na oswojenie porodu. Sama otaczałam się nimi całą ciążę! Ale poza tym jestem pewna, że pomogły mi:
- Dwie wizyty u fizjoterapeutki uroginekologicznej – pomogły mi rozluźnić mięśnie i przypomnieć sobie, jak oddychać w porodzie.
- Wizyty i ćwiczenia od “regularnej” fizjoterapeutki – pomagały z bólami miednicy i kręgosłupa, poza tym ćwiczenia mogła robić nawet na leżąco- skrojone bezpośrednio pod moje potrzeby!
- Grupa FB “Błękitny Poród” pełna dobrych historii porodowych i książka “Błękitny poród – masz ten wpływ” Beaty Meinguer-Jedlińskiej o psychicznym przygotowaniu do porodu.
- Namiętnie oglądałam filmy porodowe, tutaj creme de la creme:
- mój ulubiony vlog z porodu (bardzo wesoły, ale m też kilka wzruszków)
- mój ulubiony kanał okołoporodowy prowadzony przez doulę
- o ile na Youtube wszystkie filmy są po prostu ładnymi vlogami, to na Instagramie można znaleźć dużo bardziej surowe nagrania, np. na koncie Badass Mother Birther
- Przygotowałam dwie playlisty porodowe (spokojną i dodającą energii) i bardzo mi się to sprawdziło.
- Zrobiłam listę rzeczy działających przeciwbólowo i dałam ją mojej osobie towarzyszącej (mężowi). Kupiłam drewniane grzebienie do dociskania punktów przeciwbólowych (to te wzdłuż nasady palców) i wypożyczyłam TENS.
- Złote położne z Sali Porodów Naturalnych – polecam te kobiety całym serduchem!
Drogie mamy, macie moc. Wasze ciała wiedzą, jak urodzić <3
P.S. Marzysz o szyciu, ale nie wiesz, jak zabrać się za naukę? Sprawdź tego ebooka i szyj bez zniechęceń i frustracji!