To miał być dzień poświęcony na kończenie zaległych prac. Był piękny niedzielny poranek, nic nie zapowiadało tragedii. Już przygotowywałam w głowie plan dnia: spokojny, ale jednak taki, który pozwoli nadrobić wiecznie odwlekanych obowiązków. Już miałam zabierać się do roboty, gdy wtem przez jedną rzecz misterne plany legły w gruzach w ciągu kilku sekund.
Zadzwonił telefon. Narzeczony. Nie, to nie jest tak, że gdy dzwoni, wszystkie obowiązki schodzą na drugi plan. Absolutnie nie. Ważne jest to, co tym razem powiedział. A były to słowa wielkiej wagi:
— Julia, jedziemy do Ikei.
W tym momencie moja piramida priorytetów przeszła całkowitą roszadę. Obowiązki w cudowny sposób odeszły w zapomnienie, a szare komórki z ułożonym planem dnia uległy samodestrukcji. Cel był tylko jeden: IKEA.
I już w głowie zaczęłam układać wymówki:
— Przepraszam, ale ten film będzie miał Pan na później. Musiałam pojechać do Ikei.
— A te zdjęcia będą na jeszcze później, bo szukam ładnej kapy, a takie widziałam tylko w Ikei.
— Drodzy czytelnicy, co prawda dwa tygodnie temu zapowiadałam, że uszyję spódnicę, ale sami rozumiecie, musiałam jechać do Ikei. No musiałam.
— Ach, to dalej Wy? Czekacie na jakieś posty? Miałam pisać, ale sami rozumiecie – Ikea.
Planowanie jest ważne i bywa niesamowicie pomocne, ale czasem pojawia się taka Ikea, która w ciągu kilku chwil rujnuje cały misterny grafik.
PS: takie i inne historie opowiadam na bieżąco na snapchacie @joulenka. Wiecie, co robić z tym kodem?